Naciśnij „Enter” aby pominąć

Życie w czasach ostatecznych – studium przypadku

Parafrazując sławetnego Sławoja Żiżka, w 1998 roku oficjalnie rozpoczął się Dreamland i już od samego początku był pogrążony w głębokim kryzysie. 

Kilka lat temu w Dreamlandzie pojawił się nowy mieszkaniec. Szukał swojego miejsca w Królestwie i rozglądał się za krajem federalnym, w którym chciałby zamieszkać. Do wyboru miał Unię Saudadzką i Scholandię, dwa diametralnie różne miejsca, przedstawiające sobą dwie zupełnie inne narracje. W Scholandii działał bodaj wyłącznie jej Premier. Natomiast w Unii Saudadzkiej, jej dość liczny wtedy parlament, przygotowywał się na rychłą zmianę na książęcym tronie. Daniel von Witt, mimo wyznaczenia Delfina Saudade (a więc swego następcy), musiał radzić się parlamentu w kwestii utrzymania ciągłości władzy w Księstwie, gdyż choć sam, jako Książę słusznego wieku, nie miał siły dalej utrzymywać na barkach Księstwa, wybrany przez niego kandydat do przyjęcia berła okazał się być niewypałem. 

Ostatecznie nowy mieszkaniec przystał na lokum w kraju kojarzonym jeszcze wtedy z książętami i ze schyłkowym Danielem von Wittem. Pobyt w Księstwie powitał go więc wyborem nowego Księcia oraz atmosferą wzmożonej aktywności. By zaledwie miesiąc później, po okresie długotrwałej Książęcej absencji, Unia Saudadzka przestała istnieć w swej dotychczasowej formie. 

Minęło bagatela pół roku, a sam zasiadał na książęcym tronie, jako jego schyłkowy użytkownik. Księstwo przedstawiało sobą najwyżej skorupę dawnej świetności, jak ujął to ujął później jeden z jego najstarszych mieszkańców – wypadałoby by nowy książę, przyjmując na siebie mitrę, założył na siebie także chomąto i „zaczął coś robić”.

Siedzący samotnie, w, na wskroś pustym, Księstwie, jego wyłączny suweren został zapytany przez swego dobrego przyjaciela „czemu właściwie wybrał wtedy Unię Saudadzką”, na co odparł: „bo wtedy wydawało mi się jeszcze, że z tych dwóch krajów federacji to ona jest tą bardziej aktywną.” 

To ja byłem tym mieszkańcem.

Życie w Dreamlandzie jest specyficzne. Myślę, że jest całkiem zbliżone do tego, czego oczekuje się po życiu w żiżkowskim schyłkowym kapitalizmie. Od kiedy pamiętam, a więc od ponad 5 lat, Dreamland znajduje się w stanie perpetualnego kryzysu, który nie schodzi z ust jego mieszkańców, ale z drugiej strony z jakiegoś powodu, za punkt honoru obrał sobie ostateczne nieumieranie, które zdaje mu się wychodzić nadzwyczaj dobrze, wbrew temu co nakazywałyby przypuszczać alarmistyczne tony.

„Tak źle nie było jeszcze nigdy” powtarzane niby jak mantra, z perspektywy czasowej wydaje się być elementem folkloru lub samospełniającym żartem, pikanterii dodaje oczywisty donkiszotyzm kolejnych właścicieli korony, ujawniający się w „pędzie do zbawiania tej społeczności za wszelką cenę” przez jej liderów, z którego, wcześniej czy później, każdemu z nich udaje się wyleczyć (takich słów używa przynajmniej Alfred de Ebruz w swej dramatycznej mowie pożegnalnej do obywateli Królestwa, na chwilę przed jednym z wielu następujących po sobie, samospuszczeń w sedesie, w takt wewnętrznego metronomu). Uzdrowienie ma przejawiać się w abdykacji, rezygnacji z uczestnictwie w życiu Królestwa i odetchnięciu z ulgą.

Ostatecznie wielu z tychże władców wraca i obraca się na orbicie starego Królestwa jako co najmniej jego fani, a często i gęsto jako główne osie natarcia w jego późniejszej aktywności. Wszakże Alfred zdąży jeszcze wypłynąć z muszli, napisać nową konstytucję, ponownie pociągnąć za spłuczkę, by ponownie wypłynąć jako jeden ze spiskowców zbierających się do obalenia schyłkowego Macieja II, a także jako pierwszy Premier Królestwa pod panowaniem Aleksandra. 

Dreamland jest skomplikowany i ma skomplikowaną historię. W celu jej łatwiejszego przyswojenia lub zagrania nią jako formy argumentacji w dyskusji, historię często upraszcza się do wydzielonych ram epoki danych władców i haseł z nimi związanych, mamy prężne „złote” czasy edwardiańskie i mamy „schyłkową” epokę Alfreda. Wielu stwierdzi, że jej zakończenie, zwieńczone nałożeniem na Daniela von Witta statusu persona non grata, to także koniec tego, co określić można „prawdziwym Dreamlandem”, a jednak na przykład ja, wychowałem się dalej jako pełnoprawny dreamlandczyk w cieniu tamtych wydarzeń. Z jednej strony łatwo przypisuje się porażkę Alfredowi, która poniekąd wynikła z tego, że wielu osobom, dotychczasowym „wiosłującym” przestało się chcieć, z drugiej strony równie jednoznacznie przypisuje się sukces Edwardowi, który równie dobrze mógł wynikać m.in. z sukcesu importowego wandyjskich komunistów na ziemie dreamlandzkie, nie zaś tego czy owego działania Króla.

Tę historię warto badać, ostatecznie nie służy ona wyłącznie tworzeniu pokrętnych cyrkli logicznych. To ona czyni Dreamland interesującym, zrozumienie niuansów choćby jednej jego epoki, wymaga wielu godzin czytania obszernych „dreamlandzkich” wypowiedzi, włożenie takiej pracy opłaca się – bo w procesie odkrywamy naprawdę obszerny i wartościowy materiał, którego pozazdrościć może nam każda mikronacja. Którego sztuczne wytworzenie jest niemożliwe, bez znaczenia jak bardzo ktoś by się nie starał. 

Przykład teatru jest dobry dla tej argumentacji w sposób przez Szanowną Koleżankę Współredaktorę  raczej niezamierzony. O kolejnym teatrze w Baridasie założonym przez jednego z wielu nowych mieszkańców Sarmacji, nikt już dzisiaj nie wspomina, poza jego zastosowaniem w formie zgrabnej figury retorycznej, jego historia sprowadziła się najprawdopodobniej do krótkiego i (być może efektownego) błysku. Świeżo pomalowane ściany po odbyciu się pierwszego spektaklu najprawdopodobniej zostały porzucone, a ich właściciele zgodnie z domeną „łatwo przyszło, łatwo poszło”, najprawdopodobniej zajęli się czymś innym, o ile dalej w ogóle działali w Baridasie (w co śmię wątpić). 

O ile więc nowotwory na mapie Pollinu pojawiają się z niesłabnącym (i zgodnie z narzuconą przez artykuł logiką, nieznanym w Dreamlandzie) entuzjazmem, tak niewiele z nich potrafi przetrwać próbę czasu, a gdy towarzystwo zauważy, że wszystko już udało im się osiągnąć, wybudować i odkryć, to ta formuła rozrywki wyczerpie się, a co za tym idzie, skończy się krótki żywot mikropaństwa. A jego dotychczasowi obywatele, z niesłabnącym entuzjazmem rzucą się w wir kolejnego projektu. Jego efektem będą kolejne niewiele znaczące nazwy, które potem łączy się w zbiory kolejnych niewiele, dla postronnego obserwatora, znaczących czasomiejsc, ostatecznie sprowadzających się do zaznaczenia faktu bycia Prezydentem tego, Królem tamtego, Księżną owego w ramach forumowej sygnatury w państwie trzecim.

Pozwolę sobie zasugerować, że obszerność rzeczy, na przykładzie Scholandera, który zaczął od zgromadzenia większości mojej twórczości na ponad 5 lat wstecz, daje mu pewną cechę wyróżniającą i cementuje pewną pozycję *prestiżową*, jako formuły, która oferuje potencjalnemu czytelnikowi zbiór tekstów na co najmniej dwa wieczory, jeśli wziąć jeszcze pod uwagę archwialia związane z „Gońcem”, zakładam także, że taka właśnie obszerność przy pewnym, mierzalnym, poziomie jakości, daje mi, jako jego twórcy, poczucie, że chciałbym się w nim dalej realizować, pod właśnie jego konkretnym szyldem. Oczywiście można by mi było zarzucić, że nigdy nie zgłosiłem się do nieodżałowanego Kuriera (którego niestety utraciliśmy, co jest niepowetowaną stratą), ale do jego redakcji nigdy mnie, niestety, nie zaproszono, w związku z czym nie miałem odwagi prosić o dołączenie moich wypocin do jego naprawdę cudownej kolekcji artykułów. Natomiast zapraszanie twórców, których czytać lubię, do redakcji SAZ-a uznaję od tego za mój osobisty zwyczaj, wynikający z tak wyuczonej wiedzy.

Nowe gry planszowe z grubą instrukcją, istotnie wywołują na początku niechęć. Pytanie na ile historia danej mikronacji wpływa na pole do rozrywki w teraźniejszości. Przykładem ekstremalnym mogą być miejsce związane choćby i częściowo z Mandragoratem Wandystanu. Specyfika dyskusji prowadzonej w ciągle dość żywym kanale telegramowym nakazuje od „nowokolegów” przyśpieszonego kursu faktów, tradycji i naświetlającego problematykę odbywających się tam dyskusji – bez tego – ani rusz. 

W przypadku Dreamlandu, jego historia nie ma specjalnego wpływu na doczesność – można nawet powiedzieć o pewnej dozie rozhermetyzowania starego Królestwa, biorąc pod uwagę panowanie choćby i Roberta II Fryderyka, który przed zasiadaniem na tronie w Dreamlandzie bawił głównie w charakterze ekstremalnie nielubianego Ministra Spraw Zagranicznych. Ewenement nie do powtórzenia w Księstwie Sarmacji. Na potrzeby stworzenia eksperymentu myślowego, tworząc sobie hipotetyczną historię Dreamlandu, w której niezmiennie przeze mnie lubiany i szanowany Heinz Werner von Grüner zastępuje równie niezmiennie przeze mnie lubianego i szanowanego JKM Andrzeja (który oczywiście z wielu powodów zajmuje większe miejsce w moim mikronacyjnym serduszku) w charakterze Króla Dreamlandu, niespecjalnie widzę różnicę w progu wejścia między Edelweissem a Dreamlandem, pytanie czy sami Dreamlandczycy czuliby się jak u siebie. 

W ramach przykrego dla wielu epizodu aktywności Dreamlandu w UNP, zaistniała niepowtarzalna możliwość skrzyżowania pojmowania przez nowo złączone strony aktywności dreamlandzkiej i aktywności sarmackiej. Oczekiwania wobec form tejże aktywności zdawałyby się być od początku zgoła innymi. Baridas, Sclavinia i Teutonia bawili się na przykład w ramach najróżniejszych inscenizacji, balów lub innych form bardzo literalnej zabawy w narrację – co wśród Dreamlandczyków jest zwyczajem niepraktykowanym może poza osławionymi ceremoniałami koronacyjnymi. Na podparcie tego argumentu, wskażę jeszcze, że mimo faktu umiędzynarodowienia wielu imprez w Edelweissie, nie dostrzegłem tam żadnego Dreamlandczyka (prawda, nie ma nas wielu), co prowadzi nierzadko wręcz do tego, że nawet podczas osławionych Rajdowych Mistrzostw Austro-Węgier w Scholandii, w samym centrum, zdawałoby się, dreamlandzkiej, aktywności, Dreamlandczycy taką formą zabawy zdają się być absolutnie niezainteresowani. 

Z drugiej strony nie do pominięcia jest duża aktywność diaspory dreamlandzkiej w Palatynacie Leocji, tutaj należy jednak wskazać na fakt przebywania Dreamlandczyków tam, gdzie jest o czym dyskutować i trzyma się poziom, nie zaś istnienia takiego czy innego rozwiązania, które gwarantowałoby ich każdorazową i stałą aktywność. Palatynat Leocji daje większe pole do prowadzenia takich dyskusji niż Dreamland, gdyż jest po prostu przyjaźniejszy wszelkim inicjatywom. W sensie o którym wspomina o tym koleżanka Współredaktora, Dreamland to również konstrukcja budowana od dwóch dekad, w której teoretycznie można robić wszystko z zastrzeżeniem, że można zostać za to wyszydzonym, ku uciesze wszystkich Dreamlandczyków. W Dreamlandzie niezrozumienie o co chodzi, może powodować cierpienie. Inaczej niż w Sarmacji, gdzie nawet najmniej porywające formy aktywności są w ten czy inny sposób, beznamiętnie lajkowane czy komentowane, Dreamland nie wychował sobie łagodnego podejścia do tzw. „dzieci”. 

Krzysztof Hans van der Ice, jak ujmuje to nieodżałowany Angus Kaufman „(…) by się u nas przydał. Młody, perspektywiczny, z dysfunkcjami.” Na trend cierpienia przez Dreamland konsekwencji bycia lożą szyderców wskazuje również Aleksander, podkreślając, że wielu z dzisiejszych budowniczych aktywnej Nordaty, to ludzie którzy wiele lat temu zostali przez Dreamlandczyków po prostu obśmiani i olani, w hipotetycznym scenariuszu „łagodnego królestwa” być może działali by dzisiaj również pod szyldem dreamlandzkim.

Z drugiej strony – ciągła krytyka wypielęgnowała bardzo sensownego statystycznego Dreamlandczyka. Mieszańcy Królestwa to ludzie z którymi fajnie się chodzi na piwo. Inteligentni, cyniczni, zdecydowanie interesujący interlokutorzy. 

Moim zdaniem, to wszystko pomaga unaocznić, że Dreamland w świecie, gdzie na dowolną wypowiedź nie poświęca się więcej niż 15 minut, a zarazem z niesłabnącym zainteresowaniem czyta się dobrą, wartościową, dłuższą publicystykę, jak najbardziej w dalszym ciągu ma swoje zasłużone i nienaruszalne miejsce. Dreamland jest i był tu marką, ewenementem na skalę mikroświatową. Dreamlandzkie pisma okrążają wirtualny glob, dzięki poczcie pantoflowej, bo są pisane przez sensownych ludzi (mam nadzieję), w sposób, który jest dla czytelnika angażujący. Jeżeli Dreamlandowi zależałoby na pozyskaniu numerycznej przewagi względem innych mikronacji pod względem napisanych postów – to przecież wprowadzilibyśmy systematykę, która utrudniałaby zaglądanie do SAZa i jego komentowanie poza oficjalnymi kanałami dreamlandzkimi. Postawiliśmy jednak na wygodę i dostępność, a to, że dyskusja o Dreamlandzie odbywa się na obcym nam faktycznie forum pozostaje już bez większego znaczenia. Inne myślenie nakazuje przypuszczać, że bycie obywatelem danego kraju to transakcja wiązana – takie czy inne obywatelstwo wymusza na nas wzmożoną aktywność na takim czy innym forum. Przy takim założeniu mikroświat 2022 to byłoby wyjątkowo ciche miejsce.

W tym miejscu odniosę się jeszcze pokrótce do artykułu, który popełniłem na początku roku, toteż na dobrą sprawę już praktycznie zapomnianego – „można spróbować dokonać klasyfikacji mikronacji na podstawie jej infrastruktury systemowej jak i zgodności z ogólną doktryną bycia mikropaństwem.” W wielu przypadkach nawet trzeba – cienka granica zaczyna się zwłaszcza w przypadkach tworów, których działalność nie ma absolutnie jakiegokolwiek sensu, tj. ich istnienie nie może sprawiać komuś przyjemności w normalnym tego słowa znaczeniu (o tym zaraz). W przypadku Dreamlandu, tak jak w przypadkach wielu innych mikronacji, dokonywanie takiej klasyfikacji mija się po prostu z celem. Sensem ich istnienia nie jest ścisłe i kurczowe trzymanie się konwencji państwa, zaś utrzymywanie takiej konwencji, która sprawia przyjemność mieszkańcom. W tym wypadku należy sobie zadać pytanie czy konwencja, w której Dreamland właściwie już tylko z przyzwyczajenia, dokonywał raz na trzy miesiące zmiany na stanowisku Pierwszego Ministra, przy czym nikt już do końca nie pamiętał kim był i czym zajmował się taki Pierwszy Minister, jest konieczną i nieodzowną, integralną częścią Królestwa Dreamlandu jako takiego, definiującą czy państwo to znajduje się w stanie rozkładu, czy też nie, czy jest to kolejna sprawa, którą można zawiesić, poniekąd w duchu adhokracji, założyć, że póki nikogo to nie burzy, ani nie interesuje, to można zająć się czymś przyjemniejszym. 

Kwestia pracy wiąże się z powyższym bezpośrednio. Dreamland i mikronacje, to jak słusznie zauważa Współredaktorka, nie są zajęcia odpłatne, ani tym bardziej z pracą realną związane. Idąc nawet tropem złotej myśli JKW Aleksandra –  „Do mikronacji każdy idzie po to, czego mu brakuje. Gdy ktoś przez osiem godzin pakuje wędlinę na stoisku w markecie, albo przez te osiem godzin dziennie przepisuje faktury z papieru do systemu komputerowego lub odbiera telefony w korpo od zirytowanych Niemców i załatwia ich sprawy według skryptu, to potrzebuje to odreagować. Dlatego zostaje królem, diukiem czy inną postacią tego typu.” Tutaj bez jakiegokolwiek poddawania faktów dokonanych w wątpliwość, należy jasno, choć z pewną dozą ironii stwierdzić, że zdziadzialiśmy. Naprawdę niewielu mikronautów nie pracuje, albo chociaż nie studiuje, a co za tym idzie, skok z pracy w inną pracę (i to bezpłatną) jest dalece idąco demotywujący – wszakże wszystko, co nie sprawia przyjemności, z miejsca staje się obowiązkiem, a taki obowiązek szybko staje się przykry. Tu również objawia się dreamlandzka choroba królewska – wszystkim Królom do tej pory w mniejszym lub większym stopniu się chciało, aż do momentu kiedy chcieć się przestało, bo dopilnowywanie państwa i branie za różne projekty odpowiedzialności, oznacza, że te projekty w większości trzeba później kończyć samemu. O ile w przypadku zrobienia na przykład strony, taka praca przy odpowiedniej ekspertyzie, może okazać się prostsza i szybsza do zrealizowania w pojedynkę niż w rozlazłym zespole, tak robienie aktywności, tj. wymyślanie zabaw, w które ktoś będzie bawił się z czegoś więcej niż wyłącznie głębokiego poczucia obowiązku jest rzeczą nie lada skomplikowaną, a powiedziałbym nawet, że praktycznie niemożliwą do zrealizowania w dzisiejszych warunkach. Takie mam zresztą do dzisiaj skojarzenia z drugą połowa mojego panowania – od Króla oczekiwałoby się pokierowania bardzo dużym statkiem, przy czym Król zwykle ma do dyspozycji śmiesznie mały ster, gdy w praktyce musi zgrać się z Pierwszym Ministrem, któremu się chce i jest gotów na współpracę, co nie zawsze ma miejsce.

Tak przynajmniej było jeszcze 3 lata temu, wydaje mi się, że zarówno niestety i na szczęście, w mikronacjach nadszedł kres zabawy w politykę w jej najczystszej formie – za Senancourem – walki o „rząd dusz, nie zaś stołki” – wprawne oko oczywiście od razu wyłapie dowcip. Walka już wtedy toczyła się dla samej walki, być może siłą samego rozpędu. Tak naprawdę walczyć nie bardzo było o co, po prostu prawdziwi indywidualiści chcieli pokazać, kto tu naprawdę ma do powiedzenia ostatnie słowo. Cytując Kaufmana jeszcze w 2016: „Pojadę Kukizem. Wszystkie programy polityczne są, niestety, waleniem w bambus. Nie będę obiecywał odchudzenia prawa – niech będzie tłuste, jeśli 8 osobom na 10 to odpowiada. A widzę, że odpowiada. W Parlamencie ruszyła właśnie debata w sprawie regulaminu izby. Gdyby był tu dziś z nami nieboszczyk Albon, cały by się obsrał z nerwów. A że go nie ma, nie widzę sensu podnosić sprawy do rangi problemu społecznego.” Im starsi się robimy tym łagodniejsi się stajemy i tym samym tak prężnie rozwinięta niegdyś gałąź, jak polityka, po kawałeczku traci na swym niegdysiejszym znaczeniu. Utrzymywanie pozorów tylko i wyłącznie celem wpisywania się w konwencję nie ma zaś chyba zbyt wiele sensu.

Do Dreamlandu przychodzi się po to, czego nam brakuje, Karolina Aleksandra, podobnie jak ja, widzi w tym wolontariat, choć w przeciwieństwie do mnie, wolontariat oparty na poczuciu odpowiedzialności. Z perspektywy mojego panowania, odrzuciłbym ideę „odpowiedzialności”, zwłaszcza „odpowiedzialności” mierzonej w bezpośredniej aktywności na forum. Widzę zagrożenie płynące z gonienia za takim miernikiem sukcesu – po pierwsze, doprowadzenie do skrajnej demotywacji konkretnych osób to błąd, prowadzący do psucia tego, co we wspólnocie zawsze było najlepsze. Po drugie – aktywność na forum, liczona w liczbie napisanych postów na miesiąc to co prawda cyfra, która wygląda ładnie na wykresie, ale nie przekłada się bezpośrednio na sens mikronacji jako takiej, a więc sprawienie przyjemności jej uczestnikom. Pogoń za tymi cyframi prowadzi wręcz do sytuacji, gdzie ludzie kopiują i wklejają, gotowe, cudze, artykuły, w celu wbicia kolejnego poziomu wskaźnika i połechtania swojego ego. Zamiast bawić się – pracują, dostając wypłatę we źle zrozumianym wysokim wyniku w rankingu. 

Dekadę temu, być może napisanie 30 postów dziennie w 10 różnych tematach sprawiłoby mi jakąś przyjemność, wypełniło gdzieś pustkę, czy rzeczywiście spędzałoby mi sen z oczu, jako cel sam w sobie. Dzisiaj samo oczekiwanie od siebie że, po 10-godzinnym dniu mechanicznego pisania pozwów, będzie się chciało złożyć jeszcze trzy potrzebne nowelizacje w ustawie na forum wirtualnego państwa wydaje się być w najwyższym stopniu oderwane od rzeczywistości. Podobnie zresztą sprawa ma się z uczestnictwem we wszelkiego rodzaju rocznicach (wystarczy, że zapominam o przygotowywaniu tych realowych rocznic, by przejmować się jeszcze rocznicami nierealowymi). Jeżeli natomiast komuś na takiej formie spędzania czasu wolnego zależy – to przecież zawsze może się nad takimi przygotowaniami pochylić, w gestii pozostałych dreamlandzkich obywateli pozostawiam głowienie się nad tym, czy akurat im się chce tym zająć. Ponownie cofamy zegary do roku 2016 i niesławnego programu politycznego Angusa Kaufmana „Kilka postów dziennie od siebie, z nadzieją na wzajemność. Z wczorajszej wymiany uwag z królem zapamiętałem jedną prostą radę: żadnego masochizmu. Nic na siłę, żadnego harcerstwa. Scena jest nasza. Nie ma sensu oglądać się na centralę i czekać, aż ktoś z Wysokiego Zamku rzuci jakąś inicjatywą i da makakom zajęcie na 10 minut. Nie ma sensu cembrować tej rzeki – rozleje się po linii najmniejszego oporu. W jednym tygodniu będzie to sport. W innym – zrobimy ustawkę u sułtana. Mikronacja to ożywczy chaos. A ja jestem cały z chaosu (…)”

Zainicjowane przez Edwarda II liczenie szabel było rzeczywiście przełomowe i choć zasugerowanie komuś przez monarchę zakończenia zabawy mogło zbudować u postronnego obserwatora fałszywe poczucie, iż sprawdzano, czy w ogóle jest co ratować, Królowi zdecydowanie nie o to chodziło.

Edward II zastosował misericordię, uwolnił wiele osób od przykrego dla nich obowiązku, trzymania warty przy grobie Dreamlandu. A więc zachował się w sposób przeczący twierdzeniu, jakoby sensem mikronacji per se, jest wyszukanie sobie grona osób ze wspólnym poczuciem odpowiedzialności, którym będzie się rzeczywiście chciało coś chcieć. Żeby to chcenie przeradzało się w pisanie postów. A to pisanie postów pączkowało i powodowało, że więcej osób będzie pisało więcej postów, na papierze, z braku lepszego określenia, tę teorię, określić można mianem sprzężenia zwrotnego w kontekście pisania postów. Jak pisze sam Witt, po latach, już jako pewna forma cynicznego ducha dawnego siebie: „Chcę przyłączyć się do głosu co poniektórych, w tym głów koronowanych, który obwieszcza, że Unii Saudadzkiej reaktywować na siłę nie ma sensu. Tak, nie ma sensu. Unia Saudadzka stanowi pewien rozdział zamknięty. Upadająca populacyjnie jak wszystkie inne kraje, jak całe Królestwo, nie mogła się ostać. Jako samorząd, jako twór administracji terytorialnej z szeregiem przywilejów oraz niestety chyba większej liczby samoustanowionych przez siebie obowiązków, które nakładała na siebie w nadziei, że wypełniając je jest w stanie podtrzymać swe istnienie i dostatecznie się rozwinąć. Chwila od upadku/rozwiązania Unii już minęła. Teraz, gdy zapał części obywateli Królestwa stąd się wywodzących powrócił, idźmy inną drogą. Nie bierzmy na siebie więcej niż jesteśmy w stanie unieść. Dlatego podoba mi się pomysł luźnego związku ziem leżących w obszarze dawnej Unii. Tą drogą warto pójść i zmienić monokulturę przy samym gruncie, a nie od razu patrzeć na wierzchołki wykarczowanych i uschniętych drzew.

Droga pisania postów z założeniem, że postów będzie jeszcze więcej, to moim zdaniem błąd, który odradzałbym każdemu kolejnemu Wittowi, próbującego swoich sił na dreamlandzkim tronie. Pisanie samemu do siebie doprowadziłoby go do frustracji, a w czasach, kiedy nowych mikronautów rodzi się stosunkowo bardzo niewiele – wszelka forma nakładania na siebie nadmiernych, a w dużym stopniu bezsensowych obowiązków, nie jest drogą do sukcesu. Tym bardziej wytłuszczam i podkreślam kursywą, że JKM Andrzej jest właściwą osobą we właściwym miejscu. Jako doświadczony władca potrafi stworzyć przyjemną atmosferę i przy minimalnej ilości dobrej woli, na którą Dreamlandczycy mogą sobie wszak pozwolić, będzie właściwym kreatorem i katalizatorem dla dreamlandzkiej aktywności jaką znaliśmy już od dłuższego czasu, choć wielu z nas nie mogło się z faktem jej istnienia pogodzić. Andrzej testuje na co może sobie pozwolić, podobnie zresztą jak Karolina w swoim artykule, jego działania są obliczone na jakąś reakcję ze strony cichego ogółu obywatelskiego Dreamlandu. Przejechanie prętem po klatce makaków zdaje się bez pudła trafiać na podatny grunt dyskusji, wzbudzając najróżniejsze emocje, na ogół i z groźbami ponadnormatywnej aktywności ze strony potencjalnie najbardziej rozeźlonych. Jeżeli w tym roku uda się jeszcze zaproponować nowe medale, podpisać jakieś traktaty i nadać nowe obywatelstwa – osobiście uznam to za dobry rok. Jeżeli koło tego uda nam się jeszcze napić – to już w ogóle będzie idealnie. Ius sepulchri w kontekście Dreamlandu nie leży na szczęście w rękach żadnego z jego obywateli. Dreamland nie musi ustępować miejsca nikomu, bo sam siedzi na wypierdzianym przez lata miejscu dla inwalidów, na którym co prawda nie jest mu jakoś nadzwyczaj wygodnie, ale przynajmniej ciepło. Wywieszanie kartek z napisem zamknięte, wychodzenie z maligny i podejmowanie racjonalnych działań pozostawmy urokom życia realnego.

Dodaj pierwszy komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *