Naciśnij „Enter” aby pominąć

– Porcelanę mam już w dupie! -To ją z niej wyciągnij!

Klątwa ludom, co swoje mordują proroki.

Jak się utarło przez wieki, tradycja nakazuje mordować swoich proroków. Przykładów takiego działania dostarcza nam aż nadto historia, czy to bardziej starożytna czy współczesna. Nie ma sensu wskazywać na najbardziej znany przypadek, tj. Jezusa z Nazaretu, którego Żydzi, rękami Rzymian zresztą, skazali na śmierć i ukrzyżowali. To zasadniczo historyczny klasyczek, ot jedna z tych historii, które w zasadzie stanowią już swoistą markę zachodu. Niedowiarkom polecam odwiedzić Dubaj albo inny Katar w czasie Bożego Narodzenia. Choinki, które tam stoją, potrafią przyprawić o zawrót głowy nawet takich starych jarmarkowych wyjadaczy jak ja. Oficjalnie zresztą są to urodziny proroka Isa, więc wszystko jest w zgodzie z islamską ortodoksją.

Zasadniczo bycie starotestamentowym prorokiem nie było najbezpieczniejszym zajęciem, jakie ówcześni mogli sobie wymarzyć. Dość wskazać, że spośród czterech proroków większych tradycja podaje, iż aż trzech zostało zamordowanych, zaś jedynie co do Ezechiela nie mamy tej pewności, czy zmarł śmiercią naturalną. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż przekaz informacji zatrzymuje się na etapie, gdy jest on uprowadzony do Babilonii, to nie jest to specjalnie pocieszająca perspektywa. Złośliwie zauważę, iż większe szanse dożycia do końca swojej kadencji ma Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, albowiem w trakcie sprawowania urzędu zmarło ich jedynie ośmiu, spośród 46, zaś z tych ośmiu, ledwie połowa śmiercią, którą kiedyś nazwalibyśmy gwałtowną, zaś obecnie nazwać można ją zamachem na cudze życie. Nie jest jasne, czy 46. Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki nie popsuje tej statystyki, wszak sytuacja jest rozwojowa.

Zresztą nie o prezydentach miałem pisać, a o prorokach. Tak jak mirkoświat jest odbiciem świata realnego w pewnej idei, wszak kiedyś reklamowaliśmy się hasłem, iż mirkoświat to świat wirtualny – realne emocje, taktownie nie wspominając, iż emocje te to najczęściej zniechęcenie i frustracja, tak i mechanizmy rządzące mirkoświatem nie będą zbytnio odbiegać od tych, które rządzą w świecie realnym gremiami złożonymi z ludźmi zlokalizowanymi na różnych odcinkach spektrum autyzmu. Wymagałoby to proponowanej przez Andrzeja Ordyńskiego zanegowania wszystkiego i stworzenia nowego, pasjonarnego świata. Czy to w ogóle możliwe? W świecie idealnym tak, ale żyjemy w prawdziwym. Tym niemniej i w tym świecie, który sobie stworzyliśmy, mieliśmy do czynienia z prorokami, których zresztą dość skutecznie tępiliśmy, co można uznać za odpowiednik realowego zamordowania proroka.

Pokusa, by do grona mirkonacyjnych proroków zaliczyć osobę znaną jako Paweł Zanik (litościwie przemilczę wszystkie jego inkarnacje, czy jak wolałby mistrz wirtualnej metempsychozy Paweł de Zaym, wszystkie jego pseudonimy), jest olbrzymia, ale to pokusa podszyta złymi intencjami. Tym niemniej z uwagi na to, iż niektóre jego obserwacje były jak najbardziej celne, to uznać go można za kogoś w rodzaju bożego szaleńca. Koncepcja ta jest szerzej nieznana w polskim, czy wręcz zachodnim, kręgu kulturowym. W dużym uproszczeniu jest to postać, najczęściej męska, która swoim nietypowym i niemieszczącym się w normach społecznych środowiska, w którym działali, zrywała maski, wyśmiewała hipokryzję, by nie powiedzieć, iż ustawiała przed twarzami wszystkich lustra, najczęściej pozyskane jako trofeum z domu śmiechu w ramach objazdowego wesołego miasteczka. Lustra te co do zasady zapewniają niezbyt wysublimowaną i dość rubaszną rozrywkę polegającą na ukazywaniu zdeformowanej sylwetki patrzącego. Ponieważ jednak Zanik już sam w sobie jest zdeformowany, to podstawiając takie lustro zdaje się nam mówić patrzcie, taka jest prawda.

Problem z bożym szaleńcem nieodmiennie polega na tym, co już swego czasu scharakteryzował Hans Christian Andersen w swojej baśni o Turku, który odkrył planetoidę, ale ponieważ pojawił się przed szanownym gremium zachodu w turbanie, to nikt nie chciał go słuchać. Dopiero gdy założył zachodni strój, jego odkrycie znalazło uznanie. Tutaj rzecz jasna nikt nie musi widzieć jak Zanik wygląda ani jak jest odziany. Tym co odpycha wszystkich od bożego szaleństwa nadal jest jednak szaleństwo tyle, że prezentowane przez napastliwe i dość wulgarne posty. Tym niemniej po zdarciu wierzchniej warstwy czystego chamstwa, poskrobawszy paznokciem ukazuje się to, co niesłusznie przypisano mi jako moje własne słowa, a mianowicie konstatację, iż sami odtrąciliśmy ludzi, którzy w późniejszym czasie stali się złotokapami. Zaskakujące jest, że dopiero gdy ja sam głośno powtórzyłem te same treści, nadając im jednak zgoła inną formę, trafił one na łamy niniejszej gazety.

Z tym nieodmiennie łączy się misja prawdziwego proroka Dreamlandu, którym pozostaje nieodżałowany Gaston de Senancour. Jednak i on przeszedł długą drogę, najpierw prezentując się jako wytworny normański dżentelmen, który interesuje się typowym dla przedstawicieli swojej części odcinka spektrum autyzmu rupieciarstwem i zbieraniem nikomu niepotrzebnych bibelotów, by pochwalić się wszystkim, niezależnie czy chcą, czy nie chcą tego słuchać, kolekcją filiżanek Royal Doulton z ręcznie malowanymi wrąbkami. Inaczej jednak, niż w przypadku serialowej Hiacynty Żakiet Bukiet, brak akceptacji i zrozumienia nie spowodował, iż zamknął się jeszcze bardziej w swojej wieży z kości słoniowej, by w ciszy i spokoju kultywować swoją elitarność i biernie obserwować, jak Edward II rozlewa kawę. Spotworniał i jak sam stwierdził porcelanę ma już w dupie. To chyba odpowiedni moment by powiedzieć – to ją z niej wyciągnij.

Słusznie jednakże Gaston de Senancour podjął swoją krucjatę przeciwko przeciętności i akceptacji tego stanu rzeczy. Chociaż wszyscy podśmiewaliśmy się ze wszystkich Złotokapii i tych wszystkich ogrodów botanicznych. Dość powiedzieć, że osiągnął w tym sukces, bo pozwolił tym, jak to pieszczotliwie ujmował, wodogłowiakom, wyjść poza siebie, przekroczyć naturalne ograniczenia i zobaczyć im potwora w sobie. Zamiast rozmów o rozmowach przefiltrowanych przez to, jak młodzież wyobraża sobie rozmowę inteligencji pracującej, pozwolił im dotknąć swojego ja i wypuścić prosto z głębi młodzieńczej jaźni jakże elokwentne zaproszenia do lizania deski klozetowej.

Tym niemniej i tutaj należy się czerwona ręka Ulsteru samemu prorokowi, bo pierwotnie rozpoczęta praca wychowawcza nad Dreamlandczykami, z powodu dość oczywistego oporu materii i spodziewanego zresztą sprzeciwu, została bardzo szybko zaniechana. Zamiast dawać ból, który pozwoliłby nam stać się prawdziwym Dreamlandem, dość szybko zaczął dawać ból innym, organizując sobie w Dreamlandzie wierną klakę, która nieświadomie mogła pielęgnować swój kompleks i prowadzić uczone rozmowy o tym, że my przecież tacy nie jesteśmy. Nie jest to przecież dalekie od u nas jest pełna klasa i kultura. W zasadzie jest to ta sama treść tyle, że wyrażona innymi słowami. Skoro zatem ustawiliśmy się na szczycie (i słusznie zresztą!) mirkonacyjnej drabiny szyderców, zaktualizował się problem, który można sparafrazować, iż kto wyszydza wyszydzających?

Ten brak odpowiedniego przeciwnika, powiązany zresztą z ogólną miałkością intelektualną innych mirkonacji, albo przez wzgląd na skierowanie ich w innym kierunku, jak chociażby Leocja, co w konsekwencji sprowadza się do posiadania intelektualnych możliwości, ale braku chęci do jego wykorzystywania w tym celu, czy ogólny uwiąd umysłowy mieszkańców Rotrii, którzy wszakże bardzo by chcieli brylować jako intelektualna elita mirkoświata, ale nie bardzo ku temu mają potencjał, spowodował, iż Dreamland stał się karykaturą samego siebie. Gdybyśmy to my, Dreamlandczycy, wynaleźli Światowida, to w przeciwieństwie do oryginału, byłby on odwrócony dupą na cztery strony świata i patrzyłby głównie do środka. Gdzie już coraz mniej pozostało do oglądania. W tym miejscu i ja sam muszę uderzyć się w pierś, wszakże sam brałem udział w tej swoistej precesji symulakrów i schowany za błyskotliwą teorią krojenia wędliny uśmiechałem się złośliwie pod nosem. Co gorsza dokonując tego osobliwego auto-da-fé mogę być prawie pewien, że żaden z Dreamlandczyków nie może nawet zacząć rozglądać się za biblijnym kamieniem, jakkolwiek spuszczenie wzroku na ziemię w tym wypadku stanowi spodziewaną reakcję.

Czy zatem należy zamykać Dreamland? To zależy. Z pewnością musimy odejść od dość toksycznej koncepcji, że w mirkonacji musi trwać wieczny festyn łamany przez igrzyska. Ostatecznie celem mirkonacji jest dobra zabawa, a ta, gdy stanie się parciem na wynik, z całą pewnością nią być przestaje. Odrzucić należy również z gruntu fałszywy pogląd, iż jakość tej zabawy podlega jakiejś formie wzorcowania, wszak, odwołując się znowu do mądrości biblijnych jedem das Seine. Jeżeli nadal znajduje się chociaż jedna osoba, która się dobrze bawi, to nie zamykać. A jeżeli nikt już się dobrze nie bawi, to zasadniczo pytanie to nie ma już żadnego znaczenia. Skoro jednak je zadajemy, to chyba wciąż nie jest z nami tak źle. Ostatecznie człowiek, który umiera, nie rozstrzyga, czy chce powiesić się na gałęzi w lesie, a jeżeli tak, to na której.

Dodaj pierwszy komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *