Dobrze… – z pewnym żachnięciem przerwał mi W-ski – skupmy się jednak na Twojej znajomości z.. porucznikiem Marianem Dziembalą, pseudonim… „Temblak”. Poprawiłem postawę na krześle i odchrząknąłem, gardło na gwałt domagało się szklanki wody – Do protokołu? Przecież Wy i tak wszystko już w tej materii z pewnością wiecie. – W-ski uśmiechnął się tajemniczo- Niby uważasz się za bystrego, a taki jesteś naiwny. Oczywiście, że wszystko już wiemy. My wiemy wszystko, i kto z kim, i jak i kiedy. – Oficer wstał z plastikowego krzesełka i na tyle na ile mógł, rozciągnął nogi w małym i wąskim pokoju z długim lustrem, ciągnącym się po ścianie. Czasami na nie zerkałem, próbując przebić się przez własne odbicie. Czułem na sobie zimne, świdrujące spojrzenie kogoś bardzo ważnego, śledzącego każdy mój nerw twarzy przez tą nieprzeniknioną, jednostronną szybę. Ciało podświadomie rzucało- broń się lub uciekaj. W-ski stanął nade mną i oparł się ręką o kant krzesła, przyglądając mi się badawczo, choć z miną zdradzającą jakby czysto ojcowskie uczucia – No więc? Mi płacą za stanie tutaj od godziny ale Ty chciałbyś z pewnością coś zjeść i czegoś się napić.
No więc, kiedy „Mandaryn” przybił mi kwita, dostałem zakaz opuszczania jednostki do odwołania, a to były ostatnie dwa tygodnie szkolenia i zapowiadało się, że lada chwila wyślą nas na front. Pamiętam, że jakoś w środę, zamiast zwyczajowej pobudki o 6. i porannej rozgrzewki, po prostu dali nam pospać, co wzbudziło na izbie powszechną konsternację. „Dusioł”, ten barczysty, wysoki i „Dzięcioł” z haczykowatym nosem, którzy siedzieli zawsze w kantorku, rygorystycznie pilnując porządku na jednostce, akurat tego dnia rozpłynęli się w powietrzu. Później okazało się, że chłopaki z C nakryli ich siedzących w socjalnym, dziwnie łapczywie wydzwaniających cenne minuty w jednostkowym telefonie: dzwonili do rodzin, czy tam swoich dziewczyn. Natomiast szweje ostrożnie wypłynęli z izb i na dobrą sprawę rozbijali się po koszarach, z jednej strony korzystając z uroków szeroko rozumianej swobody, a z drugiej – pozostając niezauważonymi dla kadry, która znalazłaby im z pewnością jakieś zajęcie. Sielanka trwała do 12, kiedy zostaliśmy wezwani na michę. Gdy głodni zmierzaliśmy na stołówkę, chcąc nie chcąc, obserwując świat zza bramy jednostki, nie umknęło nam, że tym razem było jakoś inaczej. Naszych podniebień nie cieszył drażniący nozdrza zapach stołówkowej kuchni. Natomiast za bramą pojawiła się kawalkada samochodów osobowych. Jeden za drugim, było ich chyba ze 30. Wyszło na to, że tego dnia na obiad była pizza. Po jedzeniu zebrali nas wszystkich na dziedzińcu, całą kompanię jak jeden mąż, a na podeście stanął nie kto inny, tylko „Ojciec Chrzestny” z przemówieniem napisanym na kartce i zapieczętowanym listem Jego Królewskiej Mości do nas. No i okazało się, że istotnie – tego dnia nadeszła wojna, a my będziemy żołnierzami jednej ze stron. W nocy wymknęliśmy się z „Dżakondą” przez okno i po rynnie weszliśmy na dach koszar. Wziął ze sobą koc, spaliliśmy lulka, ostatni smak kruchej i policzalnej wolności. Sporo wtedy rozmawialiśmy, zwierzył mi się, że zamierza przy pierwszej okazji zdezerterować i uciec do Novigradu, do swojej dziewczyny. Pomóc mu w tym miał „Bibuła”, który miał już nawet opracowany plan na odwrócenie uwagi. Wizja zostania dezerterem mi jakoś się nie uśmiechała, więc rozmowę z nim zakończyłem w tym miejscu, stwierdzając dość stanowczo, że nie chcę o tym nic więcej wiedzieć. Świtało.
Od momentu oficjalnego ogłoszenia nam W, zmianie uległo podejście kadr do nas. Dyscyplina spadła o tyle, że przestaliśmy czuć się traktowanymi jak śmieci. Teoretycznie. Pomimo, że przymykano oko na większość dotychczasowych świętości, ćwiczyliśmy ciężko, idąc za dewizą, że jedyny łatwy dzień był wczoraj. W stanie takiego niezwykłego skupienia wytrwałem do niedzieli. Parszywej niedzieli. Amnestii teoretycznie nie zapowiedziano, więc kwita miałem dalej, a przedostatni lub nawet ostatni raz w świecie cywilnym kusił mnie i piekłby tak długo, gdybym się nie złamał i nie wyszedł, działając trochę w zgodzie z myślą: łatwiej jest przeprosić i uzyskać przebaczenie niż prosić i zyskać pozwolenie. Poszliśmy w czterech do naszego ulubionego baru i tak jak gdyby nic nigdy się nie stało, piliśmy piwo, zagryzając je talerzem miejscowych przysmaków. Siwo było od dymu, a tej nocy w lokalu bawiło się chyba całe wojsko. Nie zabrakło też pomocnika dyżurnego. Pojawił się koło trzeciej, wyczułem jego śmierdzący oddech na plecach, dopiero wtedy, gdy „Śniady” nagle przerwał opowieść o czymś tak absolutnie nieistotnym, że całkiem to pominę, tak niemniej na zawsze zapamiętam sobie jego zdziwioną minę. Odwróciłem się. Patrzył na mnie jak sroka w gnat – no, masz przejebane – stwierdził krótko, nie odrywając ode mnie wzroku. Wokół nas zrobiło się nagle bardzo cicho. „Dżakonda” wstał – Dobra, wyluzuj „Dzięcioł”, nie sraj żarem, bawimy się, jest miło, po co to psuć? Ta argumentacja chyba nie podziałała, gdyż ktoś wyciągnął mi krzesło spod tyłka. Upadłem na ziemię. Wtem, dosłownie nade mną „Kiep” rzucił się na pomocnika i zaczęli uprawiać zapasy na stole obok. Cisza natychmiast przerodziła się w nieznośny hałas. Wokół bijących się, utworzył się żywy oktagon, dopingujący i zachęcający gwizdami do zadawania kolejnych ciosów. Prawdziwa walka Dawida z Goliatem i sztuka współczesna zarazem. Gigantyczny „Kiep” dość szybko znalazł się na górze „Dzięcioła” i począł go okładać ciężkimi, mięsistymi ciosami po głowie. Jedyne co mógł zrobić dyżurny to skulić się niczym jeż i bezgłośnie przyjmować kolejne ciosy, ku radości zebranego tłumku. Do lokalu wpadły żetony, sprowadzone przez zaniepokojonych rozróbą miejscowych. Większość szwejów ewakuowała się z baru, natomiast i tak to my byliśmy celami. Trzech na jednego to banda łysego. Trafiliśmy do suki. Dowieźli nas do jednostki i z miejsca rozdzielili po różnych pokojach. To była długa noc, a pastwili się nad nami niemiłosiernie. Gdy rano z nami skończyli i w końcu wrzucili do jednej celi, trudno było nam siebie nawzajem poznać. Nie żeby miało to jakieś znaczenie, rozmowa i tak by się nie kleiła. Nie czułem twarzy od ilości kopniaków, moja twarz cała pulsowała, niczym pulpa. Ledwo siedziałem, nie bawili się w nocy w subtelności, bo tłukli mnie w brzuch i po plecach, a na koniec wzięli na prysznice i polewali z węża strażackiego lodowatą wodą.
Pod wieczór przyszedł do nas „Temblak”, żeby nas obadać. W zasadzie wcześniej nie mieliśmy przyjemności porozmawiać, a okoliczność nie sprzyjała, powiedział, że twarde, oficerskie głowy zbierają się do zrobienia z nas przykładu i postawienia przed sądem polowym – mnie i „Kiepa” czeka rozstrzelanie, natomiast „Dżakondę” i „Śniadego” batalion karny, aby tam mogli odkupić swoje oczywiste winy. Pewnie zbiorą się jeszcze w tym tygodniu. Wstrząsnęło mnie to. „Kiep” milczał, choć chyba martwił się nie tyle swoim rychłym końcem, co żałował właśnie, że nie będzie nigdy pełnoprawnym gospodarzem na swojej zagrodzie. „Dżakonda” patrzył w okratowane okno, jakby myślami był w innym świecie, pewnie gdzieś pod Novigradem. „Śniady” wydął usta i wypuścił powietrze, chciał pewnie coś powiedzieć ale ostatecznie się rozmyślił. „Temblak” popatrzył na nas z pewną dozą ironicznej ojcowskiej czułości – Jeżeli poprawi Wam to humor, to „Dzięcioł” pewnie wróci do służby. Nie wyglądacie tak źle… Oprócz Ciebie – wskazał na mnie palcem – …wyglądasz jakby potrącił Cię pociąg. – przyjrzał mi się dokładniej – …jest szansa, że masz jakiś krwotok wewnętrzny, a przed procesem umrzeć mi tu nie możesz. Pójdziemy do zabiegowego. – skinął na strażnika, który stał przy wejściu w pogotowiu, gdybyśmy tylko zamarzyli postawić się władzy ponownie.
Gabinet kompanijnego konowała „Temblaka”, mimo że pozbawiony jakichkolwiek wygód, wciąż prezentował się dużo lepiej od schowka na miotły szefa kompanii. W południowym rogu pokoju, poniekąd poza polem widzenia gospodarza, do potencjalnych gości szczerzył się bielejący model szkieletu ludzkiego. „Temblak”, zesłany do nas przez twarde głowy z Korpusu Medycznego, chyba nie do końca znał się na kościach, większość z nas poważnie zastanawiała się czy w ogóle praktykował kiedykolwiek medycynę na ludziach, czy też ślepa machina wojskowa zmusiła go do podjęcia się zaledwie nauki weterynaryjnej. Nierówną walkę z epidemią wesz w plutonie A, prowadził dzielnie za pomocą talku, którego naruchane przez szefa pudełko, grzecznie stało w kącie gabinetu przeciwnym szkieletowi. Poza tym fotel, krzesło i biurko. Na szafie na klucz, obowiązkowe w każdym chyba szanującym się gabinecie lekarskim, grube teczki. Przy ścianie łóżko zabiegowe. Funkcjonalny ascetyzm w najlepszym wydaniu. Odmachnął do żandarma, który wyszedł i zamknął za sobą drzwi, wskazał mi krzesło- Siadaj. Porozmawiamy sobie chwilę. Połóż ręce na kolanach, swobodnie. Siedź tak zawsze. W każdej sytuacji musisz być całkiem rozluźniony. Dolne zęby nie powinny dotykać górnych. Szczęka ma leciutko zwisać. Rozluźnij kark. Nogi. Stopy. Nigdy nie zakładaj nogi na nogę, to tamuje krwiobieg. No, dobrze. – Wstał, obszedł mnie ze wszystkich stron, oglądając krytycznie. Potem obmacał moją szyję, mięśnie pleców, dłonie. – Nigdy nie bębnij palcami po stole. To zachowanie typowe dla neurasteników, a takich nam nie potrzeba… A właśnie, właściwie to mam dla Ciebie dobrą wiadomość…
Przedruk artykułu z dnia 13 listopada 2020, który ukazał się w "Tajnym Archiwum Ekorrańskim".
Dodaj pierwszy komentarz